Na Marcowych Mostach – popremierowo

Ja wiem, że dla tych, którzy Marcowych Mostów nie słyszeli wszystko poniżej będzie jakąś abstrakcją. Ale ponieważ to rzecz zupełnie nowa – i to z różnych punktów widzenia – tak w ogóle i dla mnie, dlatego mam chęć parę rzeczy napisać.

Jakby ktoś potrzebował wiedzieć o czym mowa, to tu jest o samym koncercie.

Mieliśmy kilka dni fantastycznej roboty, jak linoskoczkowie balansujący na linie rozciągniętej między Polską, a Andaluzją. Bo to takie zderzenie dwóch całkowicie różnych światów – myślowych i muzycznych. Bo chodzi o to, żeby każdy robił to, co robi – śpiewał, grał, opowiadał – po swojemu. Nie chodzi o wymyślenie jakiegoś muzycznego esperanto, którym będziemy się posługiwać, tylko o splecenie w warkocz włosów na dwóch różnych głowach (ups, taki właśnie mam obrazek, jak o tym myślę). I, jeśli rzecz działa, a w tym przypadku i owszem, działała jak burza, zawsze powstaje coś nowego, coś pomiędzy, coś co nie jest ani moje, ani twoje tylko co wyrasta z rozmowy, jaką jest muzyka.

Ci, co przyszli na koncert w Poznaniu, usłyszeli rzecz świeżą jak gorące, drożdżowe ciasto – już upieczone, ale jeszcze w zasadzie rosnące 🙂 W Warszawie, tydzień później, już było troszkę inaczej. Opowieść o chłopcu i księżycu zmieniła się w zasadzie w historię o księżycowym dziecku, o kobiecie-księżycu i ludziach, której niespokojny rytm osadzony jest w pieśni Lorki. Manolo Avila Rodriguez, świetny śpiewak spod Granady, z miasteczka pachnącego oliwą i kozami, nadal ma brudne skarpetki, a spotkanie z Soledad Montoyą daje mu moc śpiewania i pozwala spotkać Marię, jego żonę. Noc, w której kąpie się białoskóra Lolita szumi raz po hiszpańsku, raz po polsku. Andaluzja raz srebrzy się księżycem, raz bieleje od upału, raz wydaje się krainą nieskończonego piękna i siły, która jest w ziemi, to znów miejscem spękanym, suchym, tęskniącym za morzem, w którym – jak napisał pewien Andaluzyjczyk pod koniec XIX wieku – kobiety są brzydkie i głupie, mężczyźni śmierdzą i nie znają się na uprzejmości, a wszyscy zawsze są głodni. Pieśń o czarnym smutku zmienia swoją melodię i rytm, rośnie i się przeobraża. To, co jest naprawdę andaluzyjskie, to co jest esencją flamenco – a co śpiewa Jesus sam, za każdym razem brzmi dla mnie inaczej, od nowa. No i te muzyki, które nie są ani flamenco, ani nutą polską, tylko czymś pomiędzy. Akordeon gada z Lorką. Rumba, buleria, kujawiak oraz rytmy z kosmosu, na które się wskakuje jak na konia i już, jedziemy!

Nie mam pojęcia, jak się tego słucha – choć bardzo było miło usłyszeć od ludzi dobre słowa i w jednym i drugim mieście… Mnie samą zadziwia i cieszy różnorodność muzyczna, która urodziła się nam z tak w sumie na pierwszy rzut oka wąskiego tematu i bardzo kameralnego, bo dwuosobowego składu.

Dla mnie to jest tak. Najfajniejsze w – mówiąc brzydko – robieniu muzyki jest grzebanie, macanie, wyciąganie dźwięków i obrazków, które powstają. I powstają zawsze w komunikacji – mojej ze sobą i tym co dookoła, lub z drugą osobą. To samo jest z opowieściami. Zabijcie mnie, nigdy w życiu chyba nie uda mi się przygotować pieśni lub opowieści, która będzie od początku do końca gotowa, zamknięta, skończona. Każdy następny raz – a mamy ogromną nadzieję, że będzie ich jeszcze wiele, wiele – będzie zatem inny.

Jeszcze co do wykonania poznańskiego – najcudowniejsza była fiesta, która rozwinęła się potem, dzięki obecności tych wszystkich, którzy grali, śpiewali, bębnili i jamowali na milion sposobów. Akordeon, koncertowy Steinway, suka biłgorajska, daf, djembe i sto głosów i sto różnych, różnych muzyk. To było boskie i dzięki wielkie dla wszystkich którzy byli i dla Artmosfery za gościnność.

Poniżej parę zdjęć, z podziękowaniami dla autorki, Pauliny Kukiz.

mmosty02

mmosty03

mmosty04

mmosty06

mmosty09

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s