Opowieści uliczne – myśli nieformalne.

Tłum. Gęsty. Ociekający upałem. Przesuwający się zarazem chaotycznie i w ramach jakiegoś niezgłębionego wewnętrznego porządku. Lody, chleb ze smalcem, torby, torebki, wiatraczki, pierzaste koguciki, baloniki na druciku…
Między jednym straganem a drugim jest akurat tyle miejsca, żeby upchnąć dwie nogi. Jedną moją, jedną I. Pozostałe dwie nogi radzą sobie jak mogą.
No to gramy. Krótka nuta, tyle, żeby się skoncentrować.
Luuuudzie! Luuuudzie, słuchajcie, co się zdarzyło razu jednego….
Ten przystanie i pójdzie. Tamten – przystanie i zostanie. Jakieś dziecko w wózeczku wierzga nóżkami. Inne – przysiada na bruku i śliniąc czarne jak matka ziemia paluszki – słucha. Jeden straganiarz się złości – bo ludzie ustawiają się tyłem do jego stoiska – burczy i wzrusza ramionami. Drugi kupiec – wychodzi ze swojego kramu i słucha, i śmieje się z innymi.
Dzisiaj zazwyczaj jest tak, że opowieści są jak koncert, jak spektakl: organizacja, miejsce, krzesełka, bileciki, światła, mikrofony czasem, cisza na widowni, ba! zdarza się i kurtyna! Luksusowo. I się człowiek czuje artystą. Czarodziejem. Ludzi nie widać. Jestem tylko ja. Nie żeby to nie było sensowne, czy dobre. Jest. Zawsze. Ale inaczej.
Na ulicy – nic z tego. Ulica jest żywiołem.
Sama opowieść też jest żywiołem – zawsze. Nie wiadomo, jaki kształt przybierze. Jaki kolor i zapach. No, wiadomo, ale nigdy do końca. A na ulicy – mniej niż zwykle.
Jak w ogóle zacząć, w tym tumulcie i zgiełku? W tłumie, który cię nie widzi, bo widzi tylko stragany. I zmęczony jest. Chce wydać pieniądze, zmęczyć się jeszcze trochę bardziej i zasnąć. Ale nie zawsze. Jednak posłuchać jest dobrze.
Ulica to zwierzę, co ma milion szczegółów. Ten pan ma kapelusz, tamta pani kwiatek, ten spodnie w paski, a tamten właśnie kupił wazon, temu z oczu wyziera głównie zimne piwo (jak nam wszystkim, bo gorąco)… Jest o co się zahaczyć. Jest z kim rozmawiać. Na ulicy patrzy się w oczy i każdym słowem dotyka ludzi i miejsca. I czasem się udaje tak dotknąć, żeby ten znudzony turysta, co był na Balearach i w ogóle wszystko już widział, ta mama, co próbuje uniknąć cukrowej waty i ten pan, co od rana wiruje – żeby stali się częścią sytuacji.
Inna to jest opowieść. Opowieść, która się wydarza – w tej konkretnej chwili, między nami a ludźmi. Każdy, kto się zatrzyma, trochę ją zmienia, wpływa na nią, tak samo jak miejsce – ta sama historia inaczej potoczy się w bramie, inaczej na rozgrzanym bruku, inaczej pod drzewem…
Grać, muzykować jest może łatwiej. Chronią nas instrumenty, chroni nas melodia, słuchamy siebie nawzajem, możemy zamknąć oczy, możemy się od ulicy oddzielić, a ona niech słucha, jeśli chce… Opowiadać tak się nie da.
Uwielbiam ten moment, kiedy z pustki – zupełnie realnej pustki ulicy, lub paradoksalnej pustki, którą jest ciągnący przed siebie tłum – wyłania się przestrzeń. Melodia, dźwięk, słowo, obraz, opowieść. Przestrzeń, której w żaden sposób nie zakłóca hałas dookoła, przeciągająca pijana kapela, chłopiec płaczący bo spadł mu lód, wielka furgonetka dostawcza, która skręca i wszyscy muszą się rozstąpić… Przerywa, przepływa, nie zakłóca. Jest taki moment, kiedy czuję, że opowieść się w tej przestrzeni mieści, jest jej częścią. Uwielbiam go.
Dlatego tak lubię ten rodzaj działania. Na ulicy. Między straganami. Na zamkowych dziedzińcach. Na podwórkach. Na stopniach kościoła farnego. Przy stodole (albo w). Czasem jest kamień, paleta, wiadro, schodek, kostka siana, na które można wskoczyć. Czasem nie ma. Ludzie tacy różni. Jedni uważni. Inni pospieszni. Inni – oceniający. Są też ci, którzy patrzą jak zza mgły i kiedy tylko opowieść pięknie płynie, przychodzą, chcą przestrajać instrumenty (ale o nich innym razem, bo jeszcze ktoś pomyśli, że jestem nienormalna).
Tak czy siak. W świecie, gdzie tyle rzeczy jest na odwrót, gdzie sytuacje zamienione są na prezentacje, a spotkania na eventy – opowiadanie w warunkach ekstremalnych, ulicznych, jakichniebądź, mnie cieszy.
Na scenie – jakiejkolwiek – w taki czy inny sposób jestem nazwiskiem, nazwą zespołu, koncertu, panią od tego i tamtego. Na ulicy – jestem tylko opowieścią, muzyką, tkaczką.
Przez kilka lat z tego rodzaju działaniami pojawialiśmy się na zamku w Kętrzynie. Od kilku lat gościmy na Jarmarku Jagiellońskim w Lublinie.
Oby więcej, oby częściej, bo to jedna z tych rzeczy, która jest żywa, jest z mięsa (albo celulozy i chlorofilu), pachnie, smakuje i ma sens.
Że nie ma zdjęć w tym wpisie? Zajrzyj do GALERII.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s