Przez lata czytania, rozgryzania, żucia, śpiewania i opowiadania „Słownika Chazarskiego” nazbierało się nam całkiem sporo naszych własnych historii, bezpośrednio lub pośrednio związanych z pracą nad „Słownikiem”. Niektóre są niesamowite. Inne – zabawne. Ta jest najświeższa.
Pod koniec kwietnia byłam w Belgradzie. Nigdy wcześniej nie byłam w tamtej stronie świata. Dziwne to miasto, jakby czas je opuścił. Ni stare, ni nowe, w pół jakiejś przemiany, w pół rozpadu zatrzymane…
Miasto Pavicia – co oczywiście nastrajało mnie chazarsko, zwłaszcza, że w perspektywie miałam spotkanie z Jasminą Mihailović. Ale o tym kiedy indziej. Bo rzeczy się dzieją jak i kiedy chcą, niespodziewanie. Maleńkie zdarzenia. Można by je uznać, za nieistotne drobnostki. Albo i nie.
Zamiast zwiedzać Cytadelę i szwendać się po Placu Republiki, poszłyśmy z M. na targ – największy, stary targ, gdzie jest wszystko: cukinie, pomidory, kapusta, szpinak, papryki rozmaite i przetwory z papryk, ajvar w dowolnych wersjach i ilościach, macedońskie stoiska z półproduktami do ciast i past, dalmatyńskie stoiska z oliwkami, tu i tam pod ladą rakija… Bogactwo nieprzebrane smaków, zapachów, kolorów, twarzy i języków. Nasyciwszy oczy, nosy i kubki smakowe zawędrowałyśmy do tej części targu, gdzie są głównie Cyganie. Cyganie zewsząd, którzy sprzedają wszystko, co się tylko da sprzedać – używane ubrania, buty, torebki, okulary przeciwsłoneczne, książki, bibeloty, zegarki, biżuterię… Idę o zakład, że jakby bardzo chcieć, to i broń, i różne białe proszki by się znalazło. Ale my chciałyśmy po prostu popatrzeć… CZYTAJ DALEJ