Rok był tak pełen podróży i ruchu, że mogę go spokojnie nazwać „rokiem niezaktualizowanych stron i nienadążania z informacjami” 🙂 A ponieważ się kończy, więc życzenia mi się pojawiły. Dla mnie, dla wszystkich.
”Oto jest droga twojego imienia
…Indra napiął łuk, wypuścił strzałę, przebił 21 gór i zabił dzika…
…spojrzał na nią zuchwale lewym okiem, które natychmiast pożółkło, bogini bowiem spaliła je swym spojrzeniem…
(Mity Starożytnych Indii. W. Erman, E. Tiomkin, zdjęcie z tejże książki)
Ostatnio „dłubałam” w drzewach. Po marginesach dni pływały foki i wieloryby. Teraz wyroiły się pszczoły, w kosmicznym jaju przeciąga się jeden lub drugi Stwórca, Egipski bóg słońca spółkuje z własną ręką, podczas kiedy lewym nozdrzem wdycham zapachy Katalonii, prawym uchem łowię stare, czarodziejskie wyliczanki, a z ciemnego nieba w środku nocy spływa na ziemię Kitab al-Khazari Jehudy Haleviego…
Cudowny jesteś, świecie, cudownie niezgłębiony i zasupłany 😀 😀 😀
❤ my job
Przez lata czytania, rozgryzania, żucia, śpiewania i opowiadania „Słownika Chazarskiego” nazbierało się nam całkiem sporo naszych własnych historii, bezpośrednio lub pośrednio związanych z pracą nad „Słownikiem”. Niektóre są niesamowite. Inne – zabawne. Ta jest najświeższa.
Pod koniec kwietnia byłam w Belgradzie. Nigdy wcześniej nie byłam w tamtej stronie świata. Dziwne to miasto, jakby czas je opuścił. Ni stare, ni nowe, w pół jakiejś przemiany, w pół rozpadu zatrzymane…
Miasto Pavicia – co oczywiście nastrajało mnie chazarsko, zwłaszcza, że w perspektywie miałam spotkanie z Jasminą Mihailović. Ale o tym kiedy indziej. Bo rzeczy się dzieją jak i kiedy chcą, niespodziewanie. Maleńkie zdarzenia. Można by je uznać, za nieistotne drobnostki. Albo i nie.
Zamiast zwiedzać Cytadelę i szwendać się po Placu Republiki, poszłyśmy z M. na targ – największy, stary targ, gdzie jest wszystko: cukinie, pomidory, kapusta, szpinak, papryki rozmaite i przetwory z papryk, ajvar w dowolnych wersjach i ilościach, macedońskie stoiska z półproduktami do ciast i past, dalmatyńskie stoiska z oliwkami, tu i tam pod ladą rakija… Bogactwo nieprzebrane smaków, zapachów, kolorów, twarzy i języków. Nasyciwszy oczy, nosy i kubki smakowe zawędrowałyśmy do tej części targu, gdzie są głównie Cyganie. Cyganie zewsząd, którzy sprzedają wszystko, co się tylko da sprzedać – używane ubrania, buty, torebki, okulary przeciwsłoneczne, książki, bibeloty, zegarki, biżuterię… Idę o zakład, że jakby bardzo chcieć, to i broń, i różne białe proszki by się znalazło. Ale my chciałyśmy po prostu popatrzeć… CZYTAJ DALEJ
Niech każdy odnajduje swoje odbicia we właściwych lustrach 🙂
To jest bajka. Która była snem. I stała się piosenką. I stała się opowieścią, którą opowiadamy czasem, w szczególnych okolicznościach. Opowiadana brzmi dużo lepiej, niż czytana. A najlepiej brzmi, kiedy ją opowiada Iwona Sojka. No cóż, jakby co – zawsze można się przekonać. Dla dużych i małych. Czytajcie, słuchajcie, opowiadajcie…
Opowieść: Iwona Sojka
Piosenka: Niewidzialna Królewna – posłuchaj
Bajka o królewnie,
która dopiero u trzeciego fryzjera znalazła swoje odbicie.
Dawno, dawno żył człowiek, który w domu zawsze miał dwie łyżeczki cukru. Ile herbat by nie wypił, ilu gości nie częstował,
cukiernica nigdy nie była pusta.
Człowiek, zwany Markiem Dwucukrym miał długie palce, wielkie uszy
i oczy głęboko schowane za cieniem nosa. Co dzień rano wysuwał nos spod kołdry i sprawdzał temperaturę i wilgotność otaczającego go zewsząd powietrza. Chwilę leżał z zamkniętymi, w głębinach, oczami szukając pięknego słowa na dzień dobry. Różne to były słowa, bo Marek Dwucukry każde słowo uważał za piękne.
Tego dnia na dzień dobry przyszło do niego „lustro”.
Uśmiechnął się wstając, bowiem tuż przy łóżku zobaczył swoje zacienione oczy w ogromnym lustrze wiszącym na ścianie.
Lustro – pomyślał i z radością poczłapał do kuchni na swoją poranną porcję cukru w herbacie.
Dzień był z tych długich od samego rana. Był czas na patrzenie przez okno, na słuchanie bzyczących much, na zerkanie z ukosa na trawę rosnącą nieustannie od wiosny do jesieni, na spacer z kubkiem pełnym ciepłej słodyczy wzdłuż ściany do samych drzwi. A tam był czas zobaczyć długie palce w lustereczku wiszącym na framudze.
Marek miał czas zobaczyć tego dnia wszystko, na co popatrzył.
Był zadowolony, wiedział, że dziś jest TEN DZIEŃ. Nie wiedział tylko, co mu przyniesie.
Po herbacie poszedł do pracy, do ciepłego, maleńkiego salonu, gdzie zmieniał ludziom odbicie. Był fryzjerem, potrafił dostrzec w każdym jego własną prawdę i umiał ją polubić.
„Dziś święto lustra” napisał wielkimi literami na szybie, założył białą marynarkę i usiadł czekając na klientów.
Długo nikt nie przychodził, więc fryzjer Dwucukry miał czas rozmyślać o tym i owym nie zatrzymując się długo nad niczym.
Wtem drzwi zaskrzypiały i na progu stanęła dziewczyna.
Ani kim była, ani jaka była nie można było zobaczyć, jakby pokryto ją niewidzialną zasłoną.
Trzeba było dużo cierpliwości i wyobraźni by dostrzec, że jest.
Fryzjer Marek przywitał ją swoim dzisiejszym słowem – Dzień Lustra
i posadził na fotelu. Wtedy dziewczyna się odezwała.
Głos miała wysoki i cichy, a przy tym mówiła jak uśmiechnięta.
– Szukam swojego odbicia, bardzo mi go brakuje, już nie pamiętam, kiedy widziałam je ostatnio. Budzę się w swoim pałacu i nie mogę się znaleźć. W każdym lustrze jestem inną osobą. Dziś na przykład w jednym lustrze miałam wąsy i długie czarne bokobrody, w drugim niosłam półmiski z sałatkami na śniadanie, trzecie lustro pokazało mnie w groszkowej sukience, wokół głowy miałam pukle kręconych rudych loków. Umęczona już jestem swoim niepewnym wyglądem. Mędrzec, którego mój ojciec uwielbia poradził, aby iść do fryzjera.
– Oni potrafią patrzeć na to co z wierzchu, może i Twoje odbicie znajdą- tak powiedział.
Błąkam się więc po ulicach od rana, a dzień dziś taki długi, na wszystko mam czas w drodze,
Byłam już u dwóch- lekko posmutniał jej uśmiech.
Odpocznę tu, posiedzę.
Marek Dwucukry przepełnił się dźwiękiem królewny, zobaczył, czego nikt opisać nie umie,
Rozświetlił się i rozsądził, stracił zmysły i zyskał mądrość.
Wielkie palce ujęły delikatny, kruchy grzebień i pelikanowe nożyce.
Powoli, nie patrząc w lustro nachylił się i zaczął.
Ciach, ciach,
Ciach, ciach,
Niewidzialna królewna,
Królewna bez odbicia
Królewna oj, niepewna
Królewna Dałamiczas
Zanucił na siedem, ucieszywszy się imieniem, które znalazł.
– Królewna Dałamiczas – podśpiewywał.
Wtedy stała się przedziwna historia, królewna zaczęła wyłaniać się w lustrze. Najpierw kontury, zarys, jakby wychodziła z mgły. Powoli zbliżał się nos, policzki, usta, czoło, brwi, rzęsy. Fryzjer Marek spojrzał w lustro. Co zobaczył?
Zobaczył odbicie królewny, zobaczył królewnę prawdziwą.
A ona w to uwierzyła.
Od tej pory w pałacowej cukiernicy zawsze są dwie łyżeczki cukru.
No, jednak to jest warte osobnego wpisu. Wspominamy nie tylko koncert w Legnicy, ale i podróż tam, to prawda… Prosto z Jarmarku na zamku w Kętrzynie, z nieprzespanej nocy, pociąg i taka wieeeeelka, dłuuuuga Polska… Wrocław z kawą, a potem już szereg zaskoczeń i zadziwień… Koleje Dolnośląskie, uch, inny świat, panie i panowie, kultura, cywilizacja, wszystko działa, jest czysto, niesamowite. I dworzec w Legnicy – uwielbiamy dworce – całkowicie do luksusu Kolei Dolnośląskich nieprzystający. Jakby z innego czasu. I Legnica sama – dlaczego myślałam, że jest brzydka? Jest piękna! Na schodach Teatru im. Modrzejewskiej młodzież, w dodatku ciekawa świata. Upał śródziemnomorski, u nas w strefie hiperborejskiej takie nie występują nigdy. No i w końcu trzy rzeczy. Człowiek, który nas zaprosił, dyrektor teatru, człowiek zupełnie swojski, niedyrektorski, któremu się chce mnóstwo rzeczy, m.in. prowadzić Fundację „Naprawiacze Świata”, nosić w upale, z pomocą członków rodziny jakieś paki niezbędne z okazji koncertu naszego, rozmawiać z ludźmi jak z ludźmi, który w biegu jakimś cudem się zatrzymać potrafi, żeby popatrzeć, posłuchać, pomyśleć, zobaczyć to miejsce i tych ludzi, co przyszli… Nagłośnienie – znakomite, co jest jeszcze większą rzadkością niż czyste toalety w pociągach! Oraz ludzie w parku, usadowieni w namiastce cienia, tacy… niedzielni… spokojni, uważni, obecni, niepospieszni … Może dzięki tej ich uwadze i całości sytuacji nie omdlałyśmy ostatecznie od gorąca i dobrze się grało. Niby to wszystko proste, normalne, ale pojechać na koniec świata (z perspektywy Gdyni czy Olsztyna) i znaleźć tam to wszystko na raz – to się zdarza, nieczęsto i to zawsze jest radość…
To tyle od nas.
A poniżej cały tekst Jacka Głomba, z jego bloga (tam też więcej ładnych tekstów)
www.jacekglomb.pl – blog
http://naprawiacze-swiata.pl/ – strona fundacji
Na przykład Żydów sefardyjskich, na przykład pieśni Federico Garcii Lorki. Słuchało nas niewielu, w taki upał strach było wyjść z domu. Na pocieszenie rzekłem widzom, że w Andaluzji jest jeszcze goręcej …
A Andaluzja nie pojawia się tu z przypadku. To przecież ojczyzną flamenco, korridy, fiesty. To przecież kraina gajów oliwnych, wysokich gór, pustyni, To plaże Costa del Sol, Sewilla, Grenada, Kordoba i Malaga. To tutaj chrześcijanie spotkali Arabów i nie było to pokojowe spotkanie. Ale z tego napięcia zrodziła się muzyka. Wyjątkowa, wzruszająca, magiczna. Tęskniąca za księżycem i słońcem, za domem i miłością, za tym co utracone. Muzyka wiecznych wędrowców, którzy w wędrowania uczynili swój sposób na życie. W czym wydatnie pomogła im historia i politycy…Powiem tak, są takie momenty magiczne, wyjątkowe, w których myśli się, że sztuka może zbawić świat. Coś takiego dokonało się pod Teatrem Letnim, w legnickim parku, w upalne popołudnie 28 lipca 2013 r.
I tak sobie jeszcze pomyślałem, jest jakiś tzw. obieg kultury. Są jacyś celebryci, makabryczne gwiazdy filmowe wyprzedający swój wizerunek w najbardziej kretyńskich z kretyńskich reklam (to co potrafi wyprawiać pan Piotr Adamczyk jest poza kwalifikacją). Są jacyś pseudomuzycy grający na pseudofestiwalach. I jest Kasia, i Iwona, artystki kosmiczne, ponadczasowe, które przyjechały do Legnicy pociągiem nawet nie pospiesznym z Kętrzyna. Panią Dodę na każdą pogodę zna cały świat, Kasi i Iwony nie. Ale to świat ma problem, nie one.
W Baobabie – jak to w Baobabie – było dzisiaj bardzo miło, dziękujemy wszystkim, którzy przyszli.
Małe post scriptum. Chcieliśmy razem z dziećmi dokopać się do tego, gdzie te ziarenka obfitości właściwie są. No jak to gdzie? Przecież to pestki! A zatem – 2 kilogramy jabłek, na pewno będzie z nich mnóstwo nasionek, które potem będzie można w piaseczku przechować aż do wiosny…
Niestety. Jabłka, polskie jabłka kupione w sklepie były pozbawione pestek. Na 2 kilogramy jabłek pestki miały może trzy owoce. Nie wiem, co to znaczy. To dziwne było i niepokojące. Owoc bez nasionka. Owoc, który jeżeli spadnie na ziemię, nie wyda następnego owocu… Od dziecka mam w głowie to, że najpierw wyrasta kwiat, a potem owoc, który w swoim środku skrywa tajemnicę – nasionko, ziarenko, skondensowane życie i milion możliwości… A tu – nic. A w każdym razie niewiele.
Strach pomyśleć z czego i gdzie te cudowne, rumiane, pachnące jabłuszka wyrosły…
Ale wiemy na pewno – dopóki będziemy drzew dotykać i opiekować się nimi, a one będą opiekować się nami, to będą nasiona, będą ziarenka, będzie rosło wszystko jak trzeba!
No, nie byliśmy pewni co z tego wyjdzie.
Bo z jednej strony: kupa przygotowań. Dekoracje, kostiumy, cały dzień zakupów, cała noc gotowania, żeby było świeże wszystko. Nie wspominając o milionie innych detali. Ale to akurat normalne. Przy każdej większej imprezie tak jest.
Ale impreza w centrum handlowym… Jedyne, czego byliśmy pewni, to to, że stworzyć w takim miejscu atmosferę taką, o jaką nam chodzi, jaką lubimy i jaką chcemy się dzielić z innymi – to trudna sztuczka. Nie można grać pełną parą, ludzie przechodzą, spieszą się, pchają wózki z zakupami… Wiadomo – jak w centrum handlowym.
Ale okazało się, że było bardzo przyjemnie. Z punktu widzenia artystycznego wyżycia się – to nie to miejsce, jasne. Ale ci, którzy ustawiali się w wielkiej kolejce, żeby spróbować egusi soup, plantanów, yamu, a także dotknąć i posmakować tajemniczych ingrediencji, powąchać suszonego czarnego suma, skrzywić się od goryczy bitter leaf, schrupać (sic!) raczka jeszcze przed zmieleniem… Ci, którzy zaplatali sobie włosy, grali na bębnach, biegali w przebraniach, a w końcu wspólnie tańczyli – sami z siebie, po prostu… To byli ci ludzie, którzy (w większości) nie przyszliby na jakiś koncert, warsztaty, czy imprezę organizowaną przez nas dla nich. Mają inne zainteresowania i inne zmartwienia na głowie. Opowiadaliśmy o Afryce i Nigerii przemiłym ludziom, którzy naprawdę nic o nich nie wiedzieli, większość z nich pewnie nigdy nie miała do czynienia z afrykańską kuchnią, jedzeniem, muzyką, obyczajami – choć trafiali się i tacy, co sporo wiedzieli, a niektórzy nawet bywali w Nigerii.
Opowiadaliśmy o Afryce i Nigerii, uczyliśmy nazw potraw i instrumentów w Igbo – a dzieciaki i rodzice naprawdę słuchali, zapamiętywali wszystko – i zgarniali nagrody w konkursach.
Kiedy przyszedł moment na ostatni pokaz, sytuacja wyglądała tak: grupa zawziętych bębniarek i bębniarzy zaanektowała instrumenty, wszystkie jak leci, więc muzycy zostali bezrobotni i poszli tańczyć. A z nimi połowa publiczności. No i wyszła nam po prostu imprezka.
Więc cieszymy się. Jak z Mahometem i górą, wybraliśmy się do góry. I było warto.
Dziękujemy naszym niezmordowanym kucharzom i współpracownikom. Dziękujemy organizatorom, którzy samoczynnie przestawili się na czas afrykański. A przede wszystkim – dzieciom i rodzicom, którzy spędzili z nami dobre kilka godzin jedząc, leżąc, grając, tańcząc i rozmawiając.
Aka Chukwu
Post Scriptum:
Nigdy nie byłam w Krokowej, ale przejrzałam stronę Muzeum i inne historyczno-krajoznawczo-lokalne i bardzo, bardzo, bardzo się cieszę z tej imprezy!
Po pierwsze – Kaszuby są piękne i po mazowieckiej płaskości należy mi się od życia trochę moreny.
Po drugie – pałac w Krokowej to nader ciekawe miejsce (a zwłaszcza kolejni jego średniowieczni panowie, co jeden to większy łobuz).
Po trzecie – po raz pierwszy opowiemy historie z głębin morza, rzek i jezior mazurskich jako całościowy program – a już od dawna mnie kusiło.
Uwielbiam morskie stwory i te zielone, podwodne pałace… Wspaniałych, niestrudzonych uczonych, którzy przez wieki opisywali lewiatany, krakeny, syreny, meduzy, a także morskich mnichów i biskupów…
Lubię Bałtyk. Żeby nad nim się prażyć i kąpać – to nie. Ale pływać po nim łódką, albo siedzieć na plaży i mysleć sobie o szarych falach spod moich stóp płynących szybko, szybko w stronę małych, skalistych wysp, na których Szwedzi grają na skrzypcach przywiezioną z Polski muzykę… I o leśnych strumyczkach i jeziorkach, które z Warmii i Mazur toczą się do morza, a z nimi kamyki, odbite w wodzie korony buków i szeptane historie.
Więc się cieszę. A jak było – opowiem, jeśli czasu starczy.
“Love recognizes no barriers. It jumps hurdles, leaps fences, penetrates walls to arrive at its destination full of hope.” — Maya Angelou
zapraszam do świata baśni, legend i bajek z najróżniejszych stron świata
by Mike Dash
a cura de Las Tres Gracias y una más;)
barddoniaeth plant - children's poetry
Wędrowcy i opowieści - Projekt polsko-turecki, obejmujący 3 wydarzenia: program dla dorosłych "Wędrowcy i opowieści", program dla dzieci "Latający kufer" oraz polsko-tureckie spotkanie bardów. Wydarzenie realizowane w ramach programu kulturalnego obchodów 600-lecia polsko-tureckich stosunków dyplomatycznych w 2014 roku i dofinansowane ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Rzeczypospolitej Polskiej.
Wędrowna Wytwórnia Zdarzeń
Award-winning blog - Living in rural Andalucia
Empowering and Inspiring people to be fully authentic, loving, happy, peaceful and joyful in their lives.
#travel #photo #blog
Mitologie Słowiańskie - projekt międzynarodowy.