Na Nowe Słońce, Nowy Rok i Święta – życzenia.

Boże Narodzenie. Przesilenie Zimowe. Nowe Słońce. Chanuka. I na pewno mnóstwo innych świąt i okazji w różnych miejscach pięknego Świata. Kolędy, drejdle, kutia (wschodnia bardzo), lepienie uszek (i podżeranie na surowo tych zepsutych), placki ziemniaczane, dużo światła…
Swoją drogą, ciekawe czy-co-jak świętują gwiazdy i galaktyki…
Ale wracając w rejony ludzkie…
Rok był tak pełen podróży i ruchu, że mogę go spokojnie nazwać „rokiem niezaktualizowanych stron i nienadążania z informacjami” 🙂 A ponieważ się kończy, więc życzenia mi się pojawiły. Dla mnie, dla wszystkich.
Czasem się zastanawiam, co mnie w tej historii bożonarodzeniowej wzrusza – bo przecież nie wierzę w narodziny Boga z Dziewicy…
Wzrusza mnie ich spokój.
Józef nie lał Marii w pysk za to dziecko nie wiadomo czyje. Kiedy przyszli pasterze – nie przyszli z widłami, żeby przegnać tę squaterską hołotę, włóczęgów cholernych. W dodatku facet tyle starszy od niej… Panie, to na pewno jakiś zboczeniec… A ona – jakaś taka dziwnie uśmiechnięta, nic nie mówi, może wariatka, niespełna rozumu, niebożątko, słodki jezu, dziecko rodzi, w takich warunkach, co za patologia… Kiedy przyszli pasterze, Józef nie pogonił ich kijem (bo na pewno, prostacy niedomyci, chcą im krzywdę zrobić, a co najmniej gnoju i pcheł naniosą). Nie naburczał, nie zrugał. Maria nie odżegnała nikogo od czci i wiary, że teraz to przychodzą, jasne, hoho, bo gwiazda świeci, zabobonne tałatajstwo, ale kąta w izbie to nikt im nie dał… Kiedy przyszli królowie nikt nie rozsyłał rysunków po kraju – to my, cali w złocie, żebyście wiedzieli, kto prawdziwą jest gwiazdeczką, klękajcie narody.
Wzrusza mnie wędrówka Rodziny.
Nawet w ich ucieczce do Egiptu – tej zapisanej w kolędach i starych pieśniach – nie ma paniki, jest spokój i pewność.
Są żołnierze, chłop, co pszeniczkę sieje, ogień z lodu ukrzesany, zbójcy, wilcy… Różne cuda i dziwy.
Ale przede wszystkim jest spokój. Niespieszny krok osiołka. Wstążka drogi pod stopami. Sandały mocno już schodzone. Piosenka nucona pod nosem, nie z beztroski, tylko jak modlitwa, ta, którą dobrze śpiewać wędrując nocą… Bo swoim aniołom dał rozkaz o tobie, aby cię strzegli na wszystkich twoich drogach… Pewność, że się idzie.
I myślę sobie – te rzesze, te tłumy, które wędrują teraz z Południa i Wschodu.
Uciekając przed barbarzyństwem, przed nieco zmodyfikowanym herodyzmem (który nas też dotyka, w postaci ciężarówek wjeżdżających w tłum i innych koleżków z bombami).
Ich nogi. Ich drogi. Ich niepewność. Ich strach. Ich kompletna bezradność, brak wyjść, wejść, możliwości.
Nawet osiołka ani stajenki, nawet żłóbka nie ma, marzną dzieci i toną. Cudów jakby mniej, z lodu ognia nie ukrzeszesz, a rozbójnicy są rozbójnikami, zgarniają forsę, biją, gwałcą, porzucają w polu.
Ilość strachu i nieufności nieludzka zupełnie.
Nasze puste talerze, wspaniały zwyczaj, z którego jesteśmy dumni, talerze, które w tym roku, jak zwykle, też zostaną pustym – dosłownie – symbolem.
I tylu pięknych, bezinteresownie pięknych ludzi, którzy robią to, co robią – pomagają, zbierają, wędrują, jeżdżą, w domu są, uśmiechają się, przytulają, psa pogłaszczą, kogoś potrzymają za rękę, dadzą dziecku rozwałkować ciasto i pozamiatają potem tę mąkę z całej kuchni… Czyli cuda jednak. Jakieś. Zawsze są.
Słońce się rodzi – i droga ku wiośnie zaczyna się wtedy, kiedy zaczyna się astronomiczna zima.
Niech nam ta nasza Gwiazda świeci.
A. Suryn mi się przypomina:
”Oto jest droga twojego imienia
Jest taka jak myślisz
i jedyna.
Nie możesz zawrócić – tam już nic nie ma.
Nie możesz się zatrzymać,
bo nie możesz się zatrzymać.”
I Ficowski, w duecie z nim: “Wdzięczność moja bezdrożom, że błądzę tak trafnie…”
Dróg nam życzę, wszystkim, i miłości i zaufania do tych dróg. Naszych własnych i tych “obcych”. Nie ucieczek panicznych, tylko kroków miarowych.
Żebyśmy mogli, żebyśmy umieli i żeby nam wolno było iść, lub błądzić, tam, gdzie chcemy i potrzebujemy.
Żeby droga była naszą własną, z wyboru, naszego wyboru.
I błądzenie też.
Żeby nikt na swojej drodze nie był nielegalny, podejrzany. I nie był uchodźcą.
rysunek by Naomi – za zgodą autorki.
22.12.2016

Gęstość

…Indra napiął łuk, wypuścił strzałę, przebił 21 gór i zabił dzika…

…spojrzał na nią zuchwale lewym okiem, które natychmiast pożółkło, bogini bowiem spaliła je swym spojrzeniem…
(Mity Starożytnych Indii. W. Erman, E. Tiomkin, zdjęcie z tejże książki)

Ostatnio „dłubałam” w drzewach. Po marginesach dni pływały foki i wieloryby. Teraz wyroiły się pszczoły, w kosmicznym jaju przeciąga się jeden lub drugi Stwórca, Egipski bóg słońca spółkuje z własną ręką, podczas kiedy lewym nozdrzem wdycham zapachy Katalonii, prawym uchem łowię stare, czarodziejskie wyliczanki, a z ciemnego nieba w środku nocy spływa na ziemię Kitab al-Khazari Jehudy Haleviego…
Cudowny jesteś, świecie, cudownie niezgłębiony i zasupłany 😀 😀 😀
my job

Z targu w Belgradzie – historia chazarska

Przez lata czytania, rozgryzania, żucia, śpiewania i opowiadania „Słownika Chazarskiego” nazbierało się nam całkiem sporo naszych własnych historii, bezpośrednio lub pośrednio związanych z pracą nad „Słownikiem”. Niektóre są niesamowite. Inne – zabawne. Ta jest najświeższa.

Pod koniec kwietnia byłam w Belgradzie. Nigdy wcześniej nie byłam w tamtej stronie świata. Dziwne to miasto, jakby czas je opuścił. Ni stare, ni nowe, w pół jakiejś przemiany, w pół rozpadu zatrzymane…
Miasto Pavicia – co oczywiście nastrajało mnie chazarsko, zwłaszcza, że w perspektywie miałam spotkanie z Jasminą Mihailović. Ale o tym kiedy indziej. Bo rzeczy się dzieją jak i kiedy chcą, niespodziewanie. Maleńkie zdarzenia. Można by je uznać, za nieistotne drobnostki. Albo i nie.

Zamiast zwiedzać Cytadelę i szwendać się po Placu Republiki, poszłyśmy z M. na targ – największy, stary targ, gdzie jest wszystko: cukinie, pomidory, kapusta, szpinak, papryki rozmaite i przetwory z papryk, ajvar w dowolnych wersjach i ilościach, macedońskie stoiska z półproduktami do ciast i past, dalmatyńskie stoiska z oliwkami, tu i tam pod ladą rakija… Bogactwo nieprzebrane smaków, zapachów, kolorów, twarzy i języków. Nasyciwszy oczy, nosy i kubki smakowe zawędrowałyśmy do tej części targu, gdzie są głównie Cyganie. Cyganie zewsząd, którzy sprzedają wszystko, co się tylko da sprzedać – używane ubrania, buty, torebki, okulary przeciwsłoneczne, książki, bibeloty, zegarki, biżuterię… Idę o zakład, że jakby bardzo chcieć, to i broń, i różne białe proszki by się znalazło. Ale my chciałyśmy po prostu popatrzeć… CZYTAJ DALEJ

Opowieści uliczne – myśli nieformalne.

Tłum. Gęsty. Ociekający upałem. Przesuwający się zarazem chaotycznie i w ramach jakiegoś niezgłębionego wewnętrznego porządku. Lody, chleb ze smalcem, torby, torebki, wiatraczki, pierzaste koguciki, baloniki na druciku…
Między jednym straganem a drugim jest akurat tyle miejsca, żeby upchnąć dwie nogi. Jedną moją, jedną I. Pozostałe dwie nogi radzą sobie jak mogą.
No to gramy. Krótka nuta, tyle, żeby się skoncentrować.
Luuuudzie! Luuuudzie, słuchajcie, co się zdarzyło razu jednego….
Ten przystanie i pójdzie. Tamten – przystanie i zostanie. Jakieś dziecko w wózeczku wierzga nóżkami. Inne – przysiada na bruku i śliniąc czarne jak matka ziemia paluszki – słucha. Jeden straganiarz się złości – bo ludzie ustawiają się tyłem do jego stoiska – burczy i wzrusza ramionami. Drugi kupiec – wychodzi ze swojego kramu i słucha, i śmieje się z innymi.
Dzisiaj zazwyczaj jest tak, że opowieści są jak koncert, jak spektakl: organizacja, miejsce, krzesełka, bileciki, światła, mikrofony czasem, cisza na widowni, ba! zdarza się i kurtyna! Luksusowo. I się człowiek czuje artystą. Czarodziejem. Ludzi nie widać. Jestem tylko ja. Nie żeby to nie było sensowne, czy dobre. Jest. Zawsze. Ale inaczej.
Na ulicy – nic z tego. Ulica jest żywiołem.
Sama opowieść też jest żywiołem – zawsze. Nie wiadomo, jaki kształt przybierze. Jaki kolor i zapach. No, wiadomo, ale nigdy do końca. A na ulicy – mniej niż zwykle.
Jak w ogóle zacząć, w tym tumulcie i zgiełku? W tłumie, który cię nie widzi, bo widzi tylko stragany. I zmęczony jest. Chce wydać pieniądze, zmęczyć się jeszcze trochę bardziej i zasnąć. Ale nie zawsze. Jednak posłuchać jest dobrze.
Ulica to zwierzę, co ma milion szczegółów. Ten pan ma kapelusz, tamta pani kwiatek, ten spodnie w paski, a tamten właśnie kupił wazon, temu z oczu wyziera głównie zimne piwo (jak nam wszystkim, bo gorąco)… Jest o co się zahaczyć. Jest z kim rozmawiać. Na ulicy patrzy się w oczy i każdym słowem dotyka ludzi i miejsca. I czasem się udaje tak dotknąć, żeby ten znudzony turysta, co był na Balearach i w ogóle wszystko już widział, ta mama, co próbuje uniknąć cukrowej waty i ten pan, co od rana wiruje – żeby stali się częścią sytuacji.
Inna to jest opowieść. Opowieść, która się wydarza – w tej konkretnej chwili, między nami a ludźmi. Każdy, kto się zatrzyma, trochę ją zmienia, wpływa na nią, tak samo jak miejsce – ta sama historia inaczej potoczy się w bramie, inaczej na rozgrzanym bruku, inaczej pod drzewem…
Grać, muzykować jest może łatwiej. Chronią nas instrumenty, chroni nas melodia, słuchamy siebie nawzajem, możemy zamknąć oczy, możemy się od ulicy oddzielić, a ona niech słucha, jeśli chce… Opowiadać tak się nie da.
Uwielbiam ten moment, kiedy z pustki – zupełnie realnej pustki ulicy, lub paradoksalnej pustki, którą jest ciągnący przed siebie tłum – wyłania się przestrzeń. Melodia, dźwięk, słowo, obraz, opowieść. Przestrzeń, której w żaden sposób nie zakłóca hałas dookoła, przeciągająca pijana kapela, chłopiec płaczący bo spadł mu lód, wielka furgonetka dostawcza, która skręca i wszyscy muszą się rozstąpić… Przerywa, przepływa, nie zakłóca. Jest taki moment, kiedy czuję, że opowieść się w tej przestrzeni mieści, jest jej częścią. Uwielbiam go.
Dlatego tak lubię ten rodzaj działania. Na ulicy. Między straganami. Na zamkowych dziedzińcach. Na podwórkach. Na stopniach kościoła farnego. Przy stodole (albo w). Czasem jest kamień, paleta, wiadro, schodek, kostka siana, na które można wskoczyć. Czasem nie ma. Ludzie tacy różni. Jedni uważni. Inni pospieszni. Inni – oceniający. Są też ci, którzy patrzą jak zza mgły i kiedy tylko opowieść pięknie płynie, przychodzą, chcą przestrajać instrumenty (ale o nich innym razem, bo jeszcze ktoś pomyśli, że jestem nienormalna).
Tak czy siak. W świecie, gdzie tyle rzeczy jest na odwrót, gdzie sytuacje zamienione są na prezentacje, a spotkania na eventy – opowiadanie w warunkach ekstremalnych, ulicznych, jakichniebądź, mnie cieszy.
Na scenie – jakiejkolwiek – w taki czy inny sposób jestem nazwiskiem, nazwą zespołu, koncertu, panią od tego i tamtego. Na ulicy – jestem tylko opowieścią, muzyką, tkaczką.
Przez kilka lat z tego rodzaju działaniami pojawialiśmy się na zamku w Kętrzynie. Od kilku lat gościmy na Jarmarku Jagiellońskim w Lublinie.
Oby więcej, oby częściej, bo to jedna z tych rzeczy, która jest żywa, jest z mięsa (albo celulozy i chlorofilu), pachnie, smakuje i ma sens.
Że nie ma zdjęć w tym wpisie? Zajrzyj do GALERII.

Niewidzialna królewna

Niech każdy odnajduje swoje odbicia we właściwych lustrach 🙂

To jest bajka. Która była snem. I stała się piosenką. I stała się opowieścią, którą opowiadamy czasem, w szczególnych okolicznościach. Opowiadana brzmi dużo lepiej, niż czytana. A najlepiej brzmi, kiedy ją opowiada Iwona Sojka. No cóż, jakby co – zawsze można się przekonać. Dla dużych i małych. Czytajcie, słuchajcie, opowiadajcie…

Opowieść: Iwona Sojka
Piosenka: Niewidzialna Królewna – posłuchaj

Bajka o królewnie,
która dopiero u trzeciego fryzjera znalazła swoje odbicie.

Dawno, dawno żył człowiek, który w domu zawsze miał dwie łyżeczki cukru. Ile herbat by nie wypił, ilu gości nie częstował,
cukiernica nigdy nie była pusta.
Człowiek, zwany Markiem Dwucukrym miał długie palce, wielkie uszy
i oczy głęboko schowane za cieniem nosa. Co dzień rano wysuwał nos spod kołdry i sprawdzał temperaturę i wilgotność otaczającego go zewsząd powietrza. Chwilę leżał z zamkniętymi, w głębinach, oczami szukając pięknego słowa na dzień dobry. Różne to były słowa, bo Marek Dwucukry każde słowo uważał za piękne.
Tego dnia na dzień dobry przyszło do niego „lustro”.
Uśmiechnął się wstając, bowiem tuż przy łóżku zobaczył swoje zacienione oczy w ogromnym lustrze wiszącym na ścianie.
Lustro – pomyślał i z radością poczłapał do kuchni na swoją poranną porcję cukru w herbacie.
Dzień był z tych długich od samego rana. Był czas na patrzenie przez okno, na słuchanie bzyczących much, na zerkanie z ukosa na trawę rosnącą nieustannie od wiosny do jesieni, na spacer z kubkiem pełnym ciepłej słodyczy wzdłuż ściany do samych drzwi. A tam był czas zobaczyć długie palce w lustereczku wiszącym na framudze.
Marek miał czas zobaczyć tego dnia wszystko, na co popatrzył.
Był zadowolony, wiedział, że dziś jest TEN DZIEŃ. Nie wiedział tylko, co mu przyniesie.
Po herbacie poszedł do pracy, do ciepłego, maleńkiego salonu, gdzie zmieniał ludziom odbicie. Był fryzjerem, potrafił dostrzec w każdym jego własną prawdę i umiał ją polubić.
„Dziś święto lustra” napisał wielkimi literami na szybie, założył białą marynarkę i usiadł czekając na klientów.
Długo nikt nie przychodził, więc fryzjer Dwucukry miał czas rozmyślać o tym i owym nie zatrzymując się długo nad niczym.
Wtem drzwi zaskrzypiały i na progu stanęła dziewczyna.
Ani kim była, ani jaka była nie można było zobaczyć, jakby pokryto ją niewidzialną zasłoną.
Trzeba było dużo cierpliwości i wyobraźni by dostrzec, że jest.
Fryzjer Marek przywitał ją swoim dzisiejszym słowem – Dzień  Lustra
i posadził na fotelu. Wtedy dziewczyna się odezwała.
Głos miała wysoki i cichy, a przy tym mówiła jak uśmiechnięta.
– Szukam swojego odbicia, bardzo mi go brakuje, już nie pamiętam, kiedy widziałam je ostatnio. Budzę się w swoim pałacu i nie mogę się znaleźć. W każdym lustrze jestem inną osobą. Dziś na przykład w jednym lustrze miałam wąsy i długie czarne bokobrody, w drugim niosłam półmiski z sałatkami na śniadanie, trzecie lustro pokazało mnie w groszkowej sukience, wokół głowy miałam pukle kręconych rudych loków. Umęczona już jestem swoim niepewnym wyglądem. Mędrzec, którego mój ojciec uwielbia poradził, aby iść do fryzjera.
– Oni potrafią patrzeć na to co z wierzchu, może i Twoje odbicie znajdą- tak powiedział.
Błąkam się więc po ulicach od rana, a dzień dziś taki długi, na wszystko mam czas w drodze,
Byłam już u dwóch- lekko posmutniał jej uśmiech.
Odpocznę tu, posiedzę.
Marek Dwucukry przepełnił się dźwiękiem królewny, zobaczył, czego nikt opisać nie umie,
Rozświetlił się i rozsądził, stracił zmysły i zyskał mądrość.
Wielkie palce ujęły delikatny, kruchy grzebień i pelikanowe nożyce.
Powoli, nie patrząc w lustro nachylił się i zaczął.

Ciach, ciach,
Ciach, ciach,
Niewidzialna królewna,
Królewna bez odbicia
Królewna oj, niepewna
Królewna Dałamiczas

Zanucił na siedem, ucieszywszy się imieniem, które znalazł.
– Królewna Dałamiczas – podśpiewywał.
Wtedy stała się przedziwna historia, królewna zaczęła wyłaniać się w lustrze. Najpierw kontury, zarys, jakby wychodziła z mgły. Powoli zbliżał się nos, policzki, usta, czoło, brwi, rzęsy. Fryzjer Marek spojrzał w lustro. Co zobaczył?
Zobaczył odbicie królewny, zobaczył królewnę prawdziwą.
A ona w to uwierzyła.
Od tej pory w pałacowej cukiernicy zawsze są dwie łyżeczki cukru.

Jacek Głomb o naszym koncercie – dziękujemy!

No, jednak to jest warte osobnego wpisu. Wspominamy nie tylko koncert w Legnicy, ale i podróż tam, to prawda… Prosto z Jarmarku na zamku w Kętrzynie, z nieprzespanej nocy, pociąg i taka wieeeeelka, dłuuuuga Polska… Wrocław z kawą, a potem już szereg zaskoczeń i zadziwień… Koleje Dolnośląskie, uch, inny świat, panie i panowie, kultura, cywilizacja, wszystko działa, jest czysto, niesamowite. I dworzec w Legnicy – uwielbiamy dworce – całkowicie do luksusu Kolei Dolnośląskich nieprzystający. Jakby z innego czasu. I Legnica sama – dlaczego myślałam, że jest brzydka? Jest piękna! Na schodach Teatru im. Modrzejewskiej młodzież, w dodatku ciekawa świata. Upał śródziemnomorski, u nas w strefie hiperborejskiej takie nie występują nigdy. No i w końcu trzy rzeczy. Człowiek, który nas zaprosił, dyrektor teatru, człowiek zupełnie swojski, niedyrektorski, któremu się chce mnóstwo rzeczy, m.in. prowadzić Fundację „Naprawiacze Świata”, nosić w upale, z pomocą członków rodziny jakieś paki niezbędne z okazji koncertu naszego, rozmawiać z ludźmi jak z ludźmi, który w biegu jakimś cudem się zatrzymać potrafi, żeby popatrzeć, posłuchać, pomyśleć, zobaczyć to miejsce i tych ludzi, co przyszli… Nagłośnienie – znakomite, co jest jeszcze większą rzadkością niż czyste toalety w pociągach! Oraz ludzie w parku, usadowieni w namiastce cienia, tacy… niedzielni… spokojni, uważni, obecni, niepospieszni … Może dzięki tej ich uwadze i całości sytuacji nie omdlałyśmy ostatecznie od gorąca i dobrze się grało. Niby to wszystko proste, normalne, ale pojechać na koniec świata (z perspektywy Gdyni czy Olsztyna) i znaleźć tam to wszystko na raz – to się zdarza, nieczęsto i to zawsze jest radość…

To tyle od nas.

A poniżej cały tekst Jacka Głomba, z jego bloga (tam też więcej ładnych tekstów)
www.jacekglomb.pl – blog
http://naprawiacze-swiata.pl/ – strona fundacji

Słońce i sól

Kiedy słuchałem w legnickim parku fantastycznego koncertu „Słońce i sól” (”Sol y la Sal”) czyli multiinstrumentalistki Kasi Enemuo i skrzypaczki Iwony Sojki, pomyślałem sobie, o ile życie byłoby prostsze, gdybyśmy słuchali mądrych i wrażliwych ludzi.

Na przykład Żydów sefardyjskich, na przykład pieśni Federico Garcii Lorki. Słuchało nas niewielu, w taki upał strach było wyjść z domu. Na pocieszenie rzekłem widzom, że w Andaluzji jest jeszcze goręcej …

A Andaluzja nie pojawia się tu z przypadku. To przecież ojczyzną flamenco, korridy, fiesty. To przecież kraina gajów oliwnych, wysokich gór, pustyni, To plaże Costa del Sol, Sewilla, Grenada, Kordoba i Malaga. To tutaj chrześcijanie spotkali Arabów i nie było to pokojowe spotkanie. Ale z tego napięcia zrodziła się muzyka. Wyjątkowa, wzruszająca, magiczna. Tęskniąca za księżycem i słońcem, za domem i miłością, za tym co utracone. Muzyka wiecznych wędrowców, którzy w wędrowania uczynili swój sposób na życie. W czym wydatnie pomogła im historia i politycy…Powiem tak, są takie momenty magiczne, wyjątkowe, w których myśli się, że sztuka może zbawić świat. Coś takiego dokonało się pod Teatrem Letnim, w legnickim parku, w upalne popołudnie 28 lipca 2013 r.

I tak sobie jeszcze pomyślałem, jest jakiś tzw. obieg kultury. Są jacyś celebryci, makabryczne gwiazdy filmowe wyprzedający swój wizerunek w najbardziej kretyńskich z kretyńskich reklam (to co potrafi wyprawiać pan Piotr Adamczyk jest poza kwalifikacją). Są jacyś pseudomuzycy grający na pseudofestiwalach. I jest Kasia, i Iwona, artystki kosmiczne, ponadczasowe, które przyjechały do Legnicy pociągiem nawet nie pospiesznym z Kętrzyna. Panią Dodę na każdą pogodę zna cały świat, Kasi i Iwony nie. Ale to świat ma problem, nie one.

Jak nie znacie, to chwilkę poczytajcie. „Opowiadamy – słowem, pieśnią, dźwiękiem. O krajobrazach, prawdziwych zdarzeniach, ludziach i snach. Chodzimy po śladach Lorki. Zachodzimy na cygańskie podwórka. Zaglądamy do barów, warsztatów i sklepów. Tropem księżycowego chłopca i smutnego rzeźnika z Montefrio, mostem z czarnych warkoczy przez bramy Jerez de la Frontera, pachnącego gorącą oliwą, gdzie Matka Boska leczy cygańskie dzieci śliną z gwiazd (…) Opowiadamy historie z miast, wiosek i ziemi wokół, a także historie z pieśni flamenco i wierszy. O wodzie, o słońcu, o tęsknocie, o szczęściu, nieszczęściu i szaleństwie”.PS. Czasem ktoś na mnie „krzyknął” więc słowo skauta – wracam do regularnego (w miarę) pisania.

O ludziach i drzewach – post scriptum

W Baobabie – jak to w Baobabie – było dzisiaj bardzo miło, dziękujemy wszystkim, którzy przyszli.

Małe post scriptum. Chcieliśmy razem z dziećmi dokopać się do tego, gdzie te ziarenka obfitości właściwie są. No jak to gdzie? Przecież to pestki! A zatem – 2 kilogramy jabłek, na pewno będzie z nich mnóstwo nasionek, które potem będzie można w piaseczku przechować aż do wiosny…

Niestety. Jabłka, polskie jabłka kupione w sklepie były pozbawione pestek. Na 2 kilogramy jabłek pestki miały może trzy owoce. Nie wiem, co to znaczy. To dziwne było i niepokojące. Owoc bez nasionka. Owoc, który jeżeli spadnie na ziemię, nie wyda następnego owocu… Od dziecka mam w głowie to, że najpierw wyrasta kwiat, a potem owoc, który w swoim środku skrywa tajemnicę – nasionko, ziarenko, skondensowane życie i milion możliwości… A tu – nic. A w każdym razie niewiele.

Strach pomyśleć z czego i gdzie te cudowne, rumiane, pachnące jabłuszka wyrosły…

Ale wiemy na pewno – dopóki będziemy drzew dotykać i opiekować się nimi, a one będą opiekować się nami, to będą nasiona, będą ziarenka, będzie rosło wszystko jak trzeba!

Smaki Afryki w King Cross Praga – po imprezie

No, nie byliśmy pewni co z tego wyjdzie.

Bo z jednej strony: kupa przygotowań. Dekoracje, kostiumy, cały dzień zakupów, cała noc gotowania, żeby było świeże wszystko. Nie wspominając o milionie innych detali. Ale to akurat normalne. Przy każdej większej imprezie tak jest.

Ale impreza w centrum handlowym… Jedyne, czego byliśmy pewni, to to, że stworzyć w takim miejscu atmosferę taką, o jaką nam chodzi, jaką lubimy i jaką chcemy się dzielić z innymi – to trudna sztuczka. Nie można grać pełną parą, ludzie przechodzą, spieszą się, pchają wózki z zakupami… Wiadomo – jak w centrum handlowym.

Ale okazało się, że było bardzo przyjemnie. Z punktu widzenia artystycznego wyżycia się – to nie to miejsce, jasne. Ale ci, którzy ustawiali się w wielkiej kolejce, żeby spróbować egusi soup, plantanów, yamu, a także dotknąć i posmakować tajemniczych ingrediencji, powąchać suszonego czarnego suma, skrzywić się od goryczy bitter leaf, schrupać (sic!) raczka jeszcze przed zmieleniem… Ci, którzy zaplatali sobie włosy, grali na bębnach, biegali w przebraniach, a w końcu wspólnie tańczyli – sami z siebie, po prostu… To byli ci ludzie, którzy (w większości) nie przyszliby na jakiś koncert, warsztaty, czy imprezę organizowaną przez nas dla nich. Mają inne zainteresowania i inne zmartwienia na głowie. Opowiadaliśmy o Afryce i Nigerii przemiłym ludziom, którzy naprawdę nic o nich nie wiedzieli, większość z nich pewnie nigdy nie miała do czynienia z afrykańską kuchnią, jedzeniem, muzyką, obyczajami – choć trafiali się i tacy, co sporo wiedzieli, a niektórzy nawet bywali w Nigerii.

Opowiadaliśmy o Afryce i Nigerii, uczyliśmy nazw potraw i instrumentów w Igbo – a dzieciaki i rodzice naprawdę słuchali, zapamiętywali wszystko – i zgarniali nagrody w konkursach.

Kiedy przyszedł moment na ostatni pokaz, sytuacja wyglądała tak: grupa zawziętych bębniarek i bębniarzy zaanektowała instrumenty, wszystkie jak leci, więc muzycy zostali bezrobotni i poszli tańczyć. A z nimi połowa publiczności. No i wyszła nam po prostu imprezka.

Więc cieszymy się. Jak z Mahometem i górą, wybraliśmy się do góry. I było warto.

Dziękujemy naszym niezmordowanym kucharzom i współpracownikom. Dziękujemy organizatorom, którzy samoczynnie przestawili się na czas afrykański. A przede wszystkim – dzieciom i rodzicom, którzy spędzili z nami dobre kilka godzin jedząc, leżąc, grając, tańcząc i rozmawiając.

Aka Chukwu

 

Post Scriptum do informacji o warsztatach w Krokowej

Post Scriptum:

Nigdy nie byłam w Krokowej, ale przejrzałam stronę Muzeum i inne historyczno-krajoznawczo-lokalne i bardzo, bardzo, bardzo się cieszę z tej imprezy!

Po pierwsze – Kaszuby są piękne i po mazowieckiej płaskości należy mi się od życia trochę moreny.

Po drugie – pałac w Krokowej to nader ciekawe miejsce (a zwłaszcza kolejni jego średniowieczni panowie, co jeden to większy łobuz).

Po trzecie – po raz pierwszy opowiemy historie z głębin morza, rzek i jezior mazurskich jako całościowy program – a już od dawna mnie kusiło.

Uwielbiam morskie stwory i te zielone, podwodne pałace… Wspaniałych, niestrudzonych uczonych, którzy przez wieki opisywali lewiatany, krakeny, syreny, meduzy, a także morskich mnichów i biskupów…

Lubię Bałtyk. Żeby nad nim się prażyć i kąpać – to nie. Ale pływać po nim łódką, albo siedzieć na plaży i mysleć sobie o szarych falach spod moich stóp płynących szybko, szybko w stronę małych, skalistych wysp, na których Szwedzi grają na skrzypcach przywiezioną z Polski muzykę… I o leśnych strumyczkach i jeziorkach, które z Warmii i Mazur toczą się do morza, a z nimi kamyki, odbite w wodzie korony buków i szeptane historie.

Więc się cieszę. A jak było – opowiem, jeśli czasu starczy.